Samstag, 27. Aug 2011, 17:14
Florence tańczy, pije wino, słucha On An Island i ogląda obrazy Fridy Kahlo.
http://scdn.koimages.com/s/raw/n/FLORENCE_AND_THE_MACHINE_WHAT_THE_WATER_GAVE_ME.jpg
To będzie kolejny ważny rok dla Florence Welch. Po ogromnym i w pełni zasłużonym sukcesie jej uzależniającego debiutu, Lungs, artystka musi się liczyć z równie wielkimi oczekiwaniami i nadziejami pokładanymi w albumie numer dwa. Jeśli nowy materiał nie będzie co najmniej tak mocny jak ten, który zaprezentowała w 2009, to zrobi się nieprzyjemnie i krytycy zaraz radośnie zawołają, że „Florence skończyła się na Kill 'Em All”. Ma to nawet swoją nazwę w środowisku – syndrom drugiej płyty. No trzeba, trzeba udowodnić, że za pierwszym razem nie miało się po prostu farta. Trzeba i już. To trochę jak z tym przysłowiowym słabym uczniem, co to siedział na klasówce za gościem, który codziennie przynosił do domu piątki i szóstki.
Niektórzy debiutanci wywiązują się z tego niechcianego zadania domowego w naprawdę widowiskowym stylu - chociażby Franz Ferdinand, który swój drugi krążek nagrał jeszcze lepiej niż wychwalany przez krytyków pierwszy i na dokładkę nazwał rzecz „You Could Have It So Much Better”. Inni równie spektakularnie wtapiają – The Killers zebrali baty za Sam's Town, a Cold War Kids już nigdy nie zbliżyli się do poziomu świetnego Robbers & Cowards (no może EP-ka Behave Yourself była blisko, ale jej nie liczymy, bo EP-ki nie mają swoich syndromów). O jeszcze innych artystach od początku wiadomo, że zawieść nie mogą, bo mają coś, czego nie mają pozostali. Właśnie w tej kolumnie wpisujemy Florence i jej głos.
Sukces komercyjny nowa płyta ma zagwarantowany już na wejściu i absolutnie nic nie jest w stanie tego zmienić. Album mógłby nosić nazwę „Mylo Xyloto”, a na okładce mieć Harleya-Davidsona z głową Welch zamiast kierownicy – nic nie odbierze tej płycie sukcesu i Florence dobrze o tym wie. I pewnie dlatego zdecydowała się promować ją utworem, który wcale nie jest takim znowu oczywistym wyborem na singiel.
What The Water Gave Me ma nietypową konstrukcję – tam, gdzie zawsze następował jakiś stanowczy fragment do wycia w drodze na autobus („na na na, the dog days are o-o-oooo!”), tam teraz występują kolejno: rozwibrowana struna, którą pokochałem szczerym uczuciem od pierwszego usłyszenia; stanowczy fragment do wycia zakończony co najmniej dwie linijki za wcześnie i - na końcu - kolektywnie odśpiewany refren. Kawałek nie ma może tak prostej drogi do słuchacza, jaką miałoby np. Strangeness and Charm (drugi po Waka Waka (This Time for Africa) utwór w historii muzyki pop, w którego refrenach nie występują tak naprawdę żadne istniejące słowa; również znajdzie się na nadchodzącej płycie, jednak jako singiel jest już, rzecz jasna, spalony), ale aż się boję myśleć, co ta piosenka będzie wyprawiała z ludźmi na koncertach. Ach, te stadionowe bangery.
Miło słyszeć, że nic się nie zmieniło. Florence nie zapomniała, w jaki sposób robić najlepszy użytek ze swojego głosu, a jej ludzie ze studia znowu dali z siebie 200%, co daje się wyłapać w postaci tak dobrze znanych z debiutu przeszkadzajek czy niepotrzebnych dźwięków. I jeśli znowu będę mógł narzekać tylko i wyłącznie na to, że album jest za dobry albo zdecydowanie przeprodukowany, to naprawdę nie mogę się już doczekać.
Florence + The Machine - TBA
http://www.youtube.com/watch?v=am6rArVPip8